Czasem mam taki dzień że się wydaje: ha, dziś to pofrywolitkuję dużo. Nic mylnego, nagle okazuje się, że dzwoni telefon i trzeba być w zupełnie innym miejscu niż by się chciało lub mogło. W efekcie robótka leży i tęskni ... przynajmniej mam taką nadzieję.
Czytając u Olgi Rudnickiej o kocie, pomyślałam, że pokarzę tu swojego. Mój co prawda nie terroryzuje nikogo po nocy, nie skacze po szafach, nie waruje przy lodówce. Ma za to od paru dni śliczne kociaczki. Kotka, bo to ona, trafiła do mnie przypadkiem. U znajomej była jako przybłęda. W sumie to nie wiem czy ktoś ją wyrzucił, czy może komuś zginęła. Kilkadziesiąt dni koczowała u znajomej, ona jednak nie mogła jej do domu przyjąć, trudno chyba było by pogodzić jej żywot z mieszkającym tam już chomikiem co to w piłce sobie po całym domu się kula. Przybyła zatem do mnie. Z początku bardzo nie ufna. Całą zimę zamieszkiwała strych nie każąc się w żaden sposób dotykać. Przychodziła tylko na widok "miskowego bufetu". Ku mojemu zdumieniu nie nękała moich gołębi które też tam zamieszkiwały choć odgrodzone siatką pcv, ale co to taki plastik na kota i jego pazury, a jednak nic im nie zrobiła.
Z czasem te zielone oczyska nabrały do nas zaufania. Kotka dała się głaskać, a od kąt ma kociaczki to już zupełnie inny kot. Uwielbia głaskanie, a jak fajnie potrafi tulić własne dzieci.
Maluszki jeszcze nie widzą, ale są urocze. Moje dzieci już sobie zrobiły rezerwacje który kot jest czyj.
Ciiiii, będziemy spać!
Serwetusia zapowiada się coraz lepiej, ale kocieta są rozkoszne!
OdpowiedzUsuń