sobota, 25 sierpnia 2012

Mariola Zaczyńska "Gonić króliczka"

Po opublikowaniu "recenzji" Twardzielek na moim blogu, napisała do mnie, nie kto inny jak sama pani Mariola!!! Kurcze, jak ja lubię takie gesty! Czuję się wtedy taka, taka, taka... wyróżniona :D. Papa mi się wtedy śmieje od ucha do ucha. Żal mi tylko się trochę robi, że te wszystkie pisarki z którymi mam większy lub mniejszy internetowy kontakt nie pozostawiają mi żadnego komentarza pod postami. Sprawia to, że moje przechwalanie się jest mało wiarygodne. Ale co tam, nie łamię się. Myk, myk i poszukałam Zaczyńską na Facebooku. Ku mojej radości była ona online. Miałyśmy udaną konwersację. Byłam tak zachwycona jej książką że postanowiłam przeczytać cośkolwiek więcej tego wspaniałego pióra. Odszukałam na allegro "Gonić króliczka". Książkę choć używaną udało mi się kupić w bardzo dobrym stanie. Niestety, nie mam możliwości kupienia nowego egzemplarza, wykupione na amen! Nie dziwie się, bo książka jest... zarąbista. Trzecią książkę, która ponoć się drukuje, też na pewno kupię!!!
Zaczyńska ma fajny sposób budowania książki, taki trochę inny niż wszyscy, Kiedy zaczynasz czytać masz wrażenie że autorka wzięła zbyt dużo bohaterów i wątków na raz, że za chwilę się pogubisz i już w ogóle nie zajarzysz o co chodzi. Nic bardziej mylnego, wszystko jest tak fajnie poukładane, pasujące do kupy, a zarazem zaskakujące i nie do końca wszystko przewidywalne co sprawia że książki są bardzo ale to bardzo ciekawe. 
Czytając po kilka książek jednego autora dochodzę do wniosku, że książki łączą się często tym samym elementem. Np u pani Joanny Chmielewskiej zawsze, ale to zawsze występują 3 takie zwroty, Szajka, zbieg okoliczności i... o kurcze, ten trzeci to już zapomniałam, ale to przez to, że dawno już nie czytałam jej książek.
U Rudnickiej Olgi we wszystkich książkach występują nie normalne matki, każdej coś tam odbija albo dolega albo ogólnie jakieś takie felerne są.
U Zaczyńskiej też mamuśki są coś z defektami.
Kurcze, czy tylko ja miałam to szczęście posiadać normalną, kochaną mamę? ;)

Polecam "Gonić króliczka" wszystkim tym, którzy lubią mieć ból brzucha i nadmiar nowych zmarszczek mimicznych spowodowanych spontanicznym śmiechem. Co ja mówię, to nie śmiech to rżenie na głos z ostrym ślinotokiem.



"(...) Komendant Robak siedział z nieszczęśliwą miną. Patrzył na pioruńsko złego mężczyznę branego w ciemnu mundur antyterrorysty. Dowódca brygady interwencyjnej patrzył na piknik za oknem, dusząc w sobie wściekłość.
   - Ponad trzydziestu policjantów, zamiast ganiać bandytów po ulicach, siedzi od czterech godzin w tej dziurze i przesłuchuje rozrywkowe panienki - cedził słowa. - Ambasady ślą noty i domagają się uwolnienia swoich obywatelek. W świat poszły relacje o komunistycznych metodach działania polskiej policji. A pan, kurwa, wzywasz brygadę antyterrorystycznych do staruszek?!
   - Były uzbrojone - jęknął płaczliwie Bazyli Robak.
   - Zarekwirował pan broń należącą do obywatelki Wielkiej Brytanii, która ma wszelkie zezwolenia na jej posiadanie i przewóz przez granicę. Baba jest kuta na cztery nogi i mogą z nią być poważne kłopoty - syczał dowódca.
   - Chciały zrobić zamach. Na parlament. Posła porwały - popłakiwał komendant komisariatu.
   - Pan poseł dał się ściągnąć do burdelu. Nie wnosi żadnego, kurwa, oskarżenia!
   Bazyli Robak objął głowę rękami i zaczął nią rytmicznie stukać w blat biurka. Nagłe pukanie do drzwi wcale mu nie przeszkodziło w tym akcie samodestrukcji. Skrzypnęły zawiasy i do pokoju zajrzał zatroskany aspirant Piotruś.
   - Szefie, psycholog przyjechał. Gdzie go dać?
   Komendant spojrzał żałośnie na podwładnego.
   - Dawaj go tutaj. Do mnie! (...)"

czwartek, 23 sierpnia 2012

Magdalena Kordel "48 tygodni"



"(...) - Mamusiu, kiedy przyjdzie Mikołaj? - Pięć minut przerwy i:  - Mamusiu, kiedy w końcu będzie ta kolacja? - Minuta ciszy i: - Mamusiu, jak Mikołaj dostanie się do naszego domu? - I zaraz: - A jak on się zmieści w dziurce od klucza? - I tak dalej, i tak dalej.
   W tej sytuacji prawie z ulgą przyjęłam pojawienie się teściów - może Gosia zogniskuje swą uwagę na nich? Jak się okazało, nadzieja nie była płonna i już po chwili moja córka osaczała milionem pytań swoją babcię. Niestety, po paru minutach obie przyszły do kuchni i już pod czujnym okiem teściowej kończyłyśmy przygotowania do uroczystej wieczerzy. Tymczasem Gosi usta się nie zamykały. I nagle wśród pytań o Mikołaja i prezenty pojawiło się jedno z całkiem innej beczki. 
   - Babciu - zaczęło moje dziecko całkiem standardowo - powiedz mi, czy Noe był blondynem, czy brunetem?
   I tu moja teściowa zrobiła błąd. Zamiast odpowiedzieć, nie wgłębiając się w treść pytania, ona zaczęła dociekać.
   - Noe? - zapytała mało lotnie.
   - Ten od potopu, wiesz. Jesteś taka stara, że chyba go pamiętasz, co?
   Słysząc to pytanie, znieruchomiałam, a pyszna kapusta z grzybami, której właśnie próbowałam, stanęła mi w przełyku.(...)"

Książka okazała się być miłą odmianą, mogłam spokojnie rozprostować moje zmarszczki mimiczne, których się sporo nagromadziło po "Twardzielkach". Pogodna, a zarazem ironiczna książka. Ponoć oparta na osobistych zapiskach z pamiętnika autorki. Czytając ją ma się wrażenie jakby się własnie siedziało z najbliższą psiapsiułą przy kawie, która opowiada ci akurat co się u niej wydarzyło. Początek lekko mnie zdenerwował, a właściwie zachowanie męża głównej bohaterki, myślę sobie, co za debil, gdzie ta kobieta miała oczy, ale później tak po głębszej analizie pod lustrację wzięłam własnego męża i stwierdziłam że ten też ideałem nie jest, ma swoje "wady ukryte" z którymi po prostu trzeba nauczyć się żyć. Widać ten gatunek tak już ma! 
Do lektury jak najbardziej zachęcam. W sumie przeczytałam tą książkę już 2 razy, ale odkryłam to dopiero w połowie czytadła. Po prostu zapomniałam że miałam ją już w rękach. Miło było jednak spędzić ponownie z nią czas.

środa, 22 sierpnia 2012

Moje pierwsze wachlarzyki

Długi czas tylko podziwiałam i marzyłam o takich. Pewnego dnia po prostu wstałam z łóżka i pomyślałam, a co mi tam szkodzi! Spróbuję!
Wyjęłam dawno zapomnianą maszynę do szycia z szafy, kilka zalegających tkanin też się znalazło. 3 dni dłubania tak z doskoku i oto wiszą. Czemu aż 3 dni? Ech no, z małymi dzieciakami w domu to nie wiele można robić, do tego jeszcze te upały! Masakra. Wachlarzyki stworzyłam na próbę, bez tych wszystkich rurkowych usztywniaczy. W sumie, nie najgorzej. A wiecie co jeszcze jest fajniejsze w tym wszystkim? To że są na tym świecie tacy co nadal o takich wachlarzach jeszcze marzą, a ja już je mam :D


niedziela, 19 sierpnia 2012

Efekt końcowy

Tyle, i ani grama więcej (chociaż wzór prosił o jeszcze jedno okrążenie) Ja więcej nie robię. Choćby mnie wołami ciągnęli. Mnie się podoba tyle ile jest. Właścicielka serwety z tego co wiem też już zadowolona jest więc... dobra, nie przynudzam. Zauważyłam tylko jedną rzecz. Zimą o wiele fajniej supła mi się frywolitkę niż latem. Latem za bardzo męczące jest to, iż dłonie stale się pocą i istnieje wtedy obawa, że na robótce powstaną żółte plamy. Dlatego kolejne frywolitki muszą poczekać... za chłodem i moim kolejnym zachciołem.

piątek, 17 sierpnia 2012

Mariola Zaczyńska "Jak to robią twardzielki"

Mam taką głupią manię, że jak czytam ciekawą książkę to ulubione fragmenty (w trakcie) zaznaczam małymi kawałkami papieru. Potem wystają z książek i łatwo do nich wrócić by znów zaśmiać się z czegoś szalenie fajnego. Książka Marioli Zaczyńskiej wciągnęła mnie na maksa, aż żal mi było iść szukać jakiejś kartki aby zacząć moje zaznaczenie. Wstyd się przyznać, zaginałam rogi. I wiecie co, kiedy doczytałam książkę do końca to się przeraziłam, cała jest w wymiętoszonych narożnikach!
Jak się chwalę na blogu książką to już pewnie zdążyliście zauważyć,  cytuję jakiś fajny fragment. Wychodzę z założenia, że recenzji w necie jest od chol... jak kogoś bardzo interesuje to niech sobie poszuka/poczyta. Ja wolę zaciekawić was tym co faktycznie w książce jest. Wybieram wspomniany fragment i czekam na wasze opinie. Niestety, "Jak to robią twardzielki" jednego jedynego ulubionego momentu nie posiadają, cała książka jest rewelacyjna. Boki zrywać od początku do końca. Pani Mariolu... szacun!!!!

"(...) Zgodnie z programem imprezy turyści opuścili Korczew o dwudziestej. Bramy pałacu zamknięto, dziedziniec opustoszał. Uczestnicy zlotu przygotowywali się do jego mniej oficjalnej części. Godzinę później, gdy zapadł zmrok, część starych samochodów we względnej ciszy wjechała za bramę. Dwa kilometry za Korczewem kawalkada aut i kilka motocykli skryła się głęboko w lesie. 
   Auta wjechały na polanę oświetloną pochodniami. Zaraz na jej brzegu stała bramka z wielkim napisem START. Obok na dębowym stole ustawiona była piramida z kieliszków do szampana. Z wielkich skrzyń, wypełnionych skrzącym się w blasku ognia lodem, wystawały szyjki butelek trunku z bąbelkami. Z drugiej strony, przy wjeździe na polanę, przygotowano podest z desek, najwyraźniej mający służyć do tańców. Ze starego najprawdziwszego gramofonu z wielką tubą leciały właśnie szalone fokstroty. 
    Alberta pożałowała, że wbrew sugestiom Waldiego nie ubrała się w stylowy strój. Jej komplecik  a'la safari rażąco tu nie pasował. Była jedyną kobietą bez sukni, sznurów korali, kapelusika, fikuśnych rękawiczek lub choćby przepaski na głowie. 
    Waldi zrobił uroczystą minę.
   - Bo widzisz - zaczął niepewnie. - Nic, co tu zobaczysz i przeżyjesz, nie może się wydostać poza to grono. Przysięgaj!
   - Przysięgam!
   - Alberto... Muszę cię uprzedzić, że od tej chwili będziemy, niestety, nagminnie łamać prawo i wszelkie społeczne normy. Z góry cię za to przepraszam, ale Rajd Szampania takimi właśnie prawami się rządzi.
   Albercie przemknęła przez głowę szalona myśl, że jakimś cudem trafiła prosto do raju. Uśmiechnęła się od ucha do ucha.
   - Ciary mi chodzą po plecach! Mów dalej, Waldi!
   No proszę... To jednak nie taki sztywniak. Prawo będzie łamał! I ona też! Bezkarnie!
   - Tu mamy pierwszą bramkę - tłumaczył tym czasem jej szef. - Od jej przekroczenia liczą nam już czas i ... kieliszki szampana. Takich bramek przed nami wiele. Na każdej czeka nas szampan. I zadania do wykonania. I swoisty probierz trzeźwości.
   - Jak to, swoisty?
   - Bo nie bada się nam promili, tylko ocenia, czy kierowca nie stanowi jeszcze zagrożenia dla siebie i innych. Jeśli jeszcze widzi na oczy, kojarzy logicznie i trzyma się w pionie, może jechać dalej. Do następnej bramki z szampanami. Wygrywa ten, kto dotrze do mety w najszybszym czasie, wypijając przepisowego szampana, bez ani jednej stłuczki i punktów karnych. Po jej przekroczeniu może paść bez czucia. Ale nie wcześniej!
   - Jasna cholera!
  - Szampana piją kierowca i pilot, czyli ty. Pilot musi przy tym czytać mapę i ukryte w niej wskazówki. Ewentualnie wykazać się sprytem i dobrą orientacją, bo każda bramka jest oświetlona pochodniami, więc czasem i bez mapy się na nie trafia. Choć, jak się pomyli kolejność, to łupią punkty karne. Plus karniaki z szampana.
   - Cholera! Gra zespołowa. A jak nawalę?
   - To polegniemy.
   Alberta przełknęła głośno ślinę. Miała ściśnięte z emocji gardło.
   - Nikt do ciebie nie będzie miał pretensji - kontynuował Waldi. - Większość załóg przegrywa właśnie przez pilota. Bo tradycja nakazuje, aby kierowcy towarzyszyła kobieta. Tylko zatwardziali kawalerzy decydują się na pojedyncze eskapady i jadą samotnie.
   - Taaa... dyktatura singli. Wiem coś o tym. Sama jestem singielką.
   - Zwycięzcy mierzy się potem zawartość promili, ale wynik pozostaje tajemnicą. Wiedzą o nim tylko organizatorzy. Od czasu do czasu, co parę lat, podaje się rekordy, ale bez nazwisk. Chodzi o to, aby nie sprowadzać idei rajdu do zwykłego pijaństwa i licytacji promilami.
   Wywody Waldiego zostały przerwane oficjalnym otwarciem rajdu. Wszyscy uczestnicy otrzymali po kieliszku szlachetnego trunku i wypili do dna. Po gromkich oklaskach dla zawodników i przy szalonym fokstrocie Rajd Szampania został rozpoczęty!
   - A niech mnie! - Pilot Alberta, rozgrzana pierwszym szampanem, wychyliła się przez okno auta. Była w takiej euforii, że musiała dać upust swej niepohamowanej energii i fantazji. Jedyne, co jej przyszło do głowy, to okrzyk zasłyszany na jakimś filmie.
   - Elvis żyje! Elvis żyje! - darła się bez opamiętania, ale i tak nikt jej nie słyszał przez dźwięki szalonego fokstrota(...)"


Jak się skończył rajd? Oj nie powiem, poszukajcie książkę i sami przeczytajcie!

a ten fragment ja sobie od dziś wpisuję do pamiętnika jako złotą myśl:

"(...) Bo czasem w życiu dzieje się coś... z czym już tylko trzeba nauczyć się żyć. Coś, czego się nie cofnie i nie wymaże z pamięci. I trzeba dużo odwagi, by nadal życiu patrzeć prosto w twarz. Z dumą i godnością osobistą. I uprzedzeniem, ma się rozumieć.(...)"

środa, 15 sierpnia 2012

Małgorzata J. Kursa "Teściową oddam od zaraz"


"... Iza, zaabsorbowana dziwną niechęcią przyjaciółki, objawioną wobec nowo poznanego prokuratora, zaczęła wolniutko cofać samochód i nagle poczuła opór.
- Rany boskie, stuknęłaś go! - jęknęła Ama, oglądając się. - Ślepa jesteś? Nie widziałaś, że przejeżdża? Cholera! - głos uwiązł jej w gardle. - To on! Rozwaliłaś samochód prokuratorowi! Wsadzi nas wszystkie, jak amen w pacierzu!
- Zamknij się! - warknęła zdecydowanie Iza, szczękając zębami. - O Jezuniu, żeby mi tylko nie kazał dmuchać w alkomat. 
- Spokojnie, dziewczynki! - Ada Łęcka też wyglądała na przerażoną, ale głos miała opanowany. - W razie czego powiem, że to moja wina.
- Co mama mówi?! - jęknęła Iza. - Przecież to ja siedzę za kierownicą!
- Ale mogłam rozproszyć twoją uwagę, Beluniu, prawda? Mogę mu pokazać legitymację rencistki. I wyglądać na zramolałą staruszkę...
   Iza niemrawo wypełzła z samochodu. Twarz miała pobladłą, minę skruszonej grzesznicy i usiłowała opanować latającą szczękę, przygryzając wargi. Z drugiej strony wysiadła Ama. Uczucia, które się w niej kotłowały, były dość skomplikowane. Z jednej strony przepełniała ją wściekłość. Zamierzała zupełnie inaczej spędzić ten dzień. Na co dzień dopieszczała inne kobiety, a tę sobotę chciała poświęcić sobie. Iza i jej problemy pokrzyżowały te plany. W porządku, ostatecznie zgodziła się na tę cholerną działkę, ale miała się relaksować, a nie przeżywać niespodziewane stresy. 
   Z drugiej strony przystojny prokurator wywoływał w niej żywą niechęć. W zasadzie bez powodu. Jakieś takie fluidy od niego szły. Być może było to winą zawodu, jaki uprawiał. Bo Ama alergicznie nie znosiła prawników. Jej matka była adwokatem i życzyła sobie, by córka kontynuowała tę tradycję. Ama uznała, że jej umysł nie jest dość pokrętny, by poradzić sobie z prawniczymi kruczkami i poszła własną drogą. Zawzięła się i skończyła dermatologię, a potem farmację. Matki nie usatysfakcjonowała, ale siebie owszem.
   - A, to panie! - Prokurator wysiadł ze swojego samochodu i uważnie obejrzał jego ledwo muśnięty lakier. - Czy pani zawsze wyjeżdża w ten sposób z parkingu?
    Iza z rozpaczą pomyślała, że teraz już do końca życia nie wyjdzie z roli idiotki koloru blond. "A niech tam! - jęknęła z duchu z determinacją. - Idiotki mają zawsze taryfy ulgowe"
   - Ja... Ja naprawdę zawsze uważam! - jęknęła rozdzierająco. - Pierwszy raz mi się zdarzyło! Przysięgam!
   - To się będzie zdarzało za każdym razem, kiedy nie sprawdzi pani, czy z tyłu coś nie jedzie - odparł sucho prokurator - Widziałem, jak pani wyjeżdżała. W ogóle pani nie spojrzała w lusterko.
   - To nie mógł pan poczekać, aż wyjadę? - wyrwało się Izie z pretensją, bo poczuła się, jakby stał przed nią były małżonek. Też stale ją krytykował. 
   Ama jęknęła w duchu. "Co ta wariatka wygaduje? - przemknęło jej przez głowę. - Jak go sprowokuje, ściągnie gliny, każą jej dmuchać w alkomat i po prawie jazdy"
   - Nie spojrzała, bo patrzyła na mnie - oświadczyła, widząc minę pana prokuratora. - Mam doła, bo ukochany mężczyzna mnie rzucił i właśnie jej o tym opowiadałam. Możliwe, że dość ekspresyjnie. Patrzyła na mnie nie w lusterko.
   - Bardzo ekspresyjnie! - Iza chwyciła się desperacko podsuniętej przez Amę wymówki. - mnie też rzucił i byłam zainteresowana tematem.
   W oku prokuratora mignął błysk rozbawienia. Powstrzymał jednak uśmiech i z nieprzeniknionym obliczem zapytał uprzejmie:
     - Ten sam?
     - Nie, skąd. Inny - zapewniła go Iza gorąco.
   - Rozumiem i współczuję. Czy mogłyby panie jednak omawiać takie... hmm... ekspresyjne tematy w jakimś bardziej statycznym miejscu? Nie chciałbym zostać poszkodowany z powodu jakiegoś byłego amanta... Pozwoli pani, że spojrzę. - Podszedł do samochodu Izy i przyjrzał się tyłowi. Jedyną oznaką kolizji było prawie niewidoczne zadrapanie na zderzaku. Uniósł głowę i dostrzegł wpatrzoną w siebie niespokojną twarz mamy Łęckiej. - Dzień dobry. Wszystko w porządku? Nic się pani nie stało?
   Ada Łęcka przełknęła ślinę i przerażonym szeptem wykrztusiła:
   - Mnie też rzucił mężczyzna. Ale to było dawno. ..."

Kochani, po tym fragmencie musieli mnie zbierać z podłogi, rżałam jak wół, tyle że ze śmiechu. Tak rozbawiła mnie niepozorna mama Łęcka, która poczuła nieodpartą chęć solidaryzowania się ze swoją synową, sprawczynią wypadku. Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. Dalej książka jest równie zabawna albo i lepsza. Nie będę wam streszczać dokładnie o czym jest, po co macie tracić dobrą zabawę. Bierzcie ją z zamkniętymi oczami na dziewiczo :). Nie pożałujecie. Ja się założę, że za kilka dni będę ją czytać po raz kolejny, taka jest dobra. 

sobota, 11 sierpnia 2012

Jest nas już 3000!


Zostań konsultantką Marizy. 0zł wpisowego, zamawiaj kosmetyki z 30% rabatem i odbieraj darmowe prezenty. Zarejestruj się na stronie strefa mariza już dziś!

piątek, 3 sierpnia 2012

Konsekwentnie

Z serwetką lecę dalej. Obawy Izabeli okazały się być nie bezpodstawne. Serwetka faktycznie ma pewne problemy aby się ładnie zamknąć. Przypuszczam, że jest to wina pikotków. Ja sobie ustaliłam tak w głowie, że te pikotki, które nie są dekoracyjne, a służą do łączenia elementów, robię takie bardzo króciutkie, tyle o ile, aby przeszło przez nie szydełko. Może gdyby były dłuższe, serwetka łatwiej by się schodziła. Na szczęście w moim przypadku wystarczyło przeprasować na tym etapie serwetkę z dużą ilością pary i nie ma zmiłuj, musiała się położyć.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Z życia wzięte

Mieszkam na trasie pielgrzymki gnieźnieńskiej do Częstochowy. Jak co roku 1 lipca przez Macew maszerują tłumy. Towarzyszą im hektolitry potu, lejący się prosto z nieba i odbijający od palącego asfaltu żar, a mimo to idą z uśmiechem na twarzy i śpiewem. Ludzie, jak ludzie, nogi poowijane, liczne kontuzje, ale najbardziej to przekichane mają ci panowie z czarnych sutannach. Wędrowcy u nas we wsi akurat mają krótki postój na odpoczynek. Zanim jednak dotrze pierwsza grupa piechurów, zjeżdżają się różne auta organizatorów pielgrzymki, karetka, autokar i coś jeszcze. To coś okazało się być dużo większą atrakcją niż jacyś tam ledwo idący ludzie. Spora grupka dzieciaków akurat siedziała na miedzy. Jak do tej pory byli zajęci obserwowaniem pracującego w polu kombajnu. Za moich czasów (a nie jestem aż tak bardzo stara) taki kombajn, sprawiał nie lada frajdę. Obserwowanie jak kosi zboże, pozostawiając za sobą tylko rządek słomy i wysypując co jakiś czas zgromadzone ziarno na przyczepę. Dzisiejsze dzieciaki siedzą na tej miedzy tylko dlatego że rodzice akurat ustawili szlaban na komputer i z łaski popatrzą na pracującą maszynę. Nagle do parkujących obok aut pielgrzymów podjechał samochód transportujący toi toje. Jeden chłopiec z tłumu się drze: Kible przyjechały!!!! i już nikogo nie interesował jakiś tam najnowszej generacji kombajny tylko poleciały wszystkie jak jeden popatrzeć na o dziwo pachnące wychodki. A ja stoję, jak ta ofiara losu i się zastanawiam, gdzie podziały się mózgi teraźniejszych dzieciaków?



wtorek, 31 lipca 2012

Pewnego razu Pech z Konsekwencją się spotkali.

Jedną z wielu wad jakie dostało mi się w spadku przy narodzinach był leniwy brak konsekwencji. Do czasu na szczęście. Pewnego razu wpadł mi w oczy opis, a właściwie charakterystyka ludzi urodzona w tym dniu co i ja przyszłam na świat. Nie wiem kto to wymyśla, ale napisane tam wtedy było, że takie właśnie twory jak ja są bardzo konsekwentnymi ludźmi, uparcie dążącymi do wytyczonego celu. Wtedy gościa wyśmiałam bo przypomniały mi się wszystkie pozaczynane, a niedokończone wszelakie moje robótki. Myślałam o tym intensywnie, kurcze, muszę to zmienić. Oczywiście nadal mam w domu sporo pozaczynanych pierdół, ale są też takie które mają swój finisz. Niestety, w życiu pech też się przytrafia. Kilka postów do tyłu pisałam iż robię serwetkę dla koleżanki. Robótka miała już się prawie ku końcowi, niestety w najbardziej niestosownym miejscu okazało się, że brakło mi kordonka. Gatunek jakiego użyłam niestety nie do zdobycia w polskich pasmanteriach. Załamka, tyle roboty na marne. 
Moja "konsekwencja" nie dawała za wygraną, jak już kurcze coś komuś obiecam, nie śpię po nocach bo mnie to gniecie tu i ówdzie. 
Kupiłam więc ganc nówka kordonek, taki który jakby mi brakło to na pewno dokupię i zaczęłam serwetkę od nowa, ale żeby pecha odpędzić poszukałam inny wzór, też autorstwa p. J. Stawasza. Fragment prezentuje się tak.  

niedziela, 22 lipca 2012

Rozum poszukiwany!

Człowiek ponoć z wiekiem mądrzeje, niestety biorąc pod uwagę historię jaka mi się nie dawno przydarzyła to szczerzę wątpię w tą teorię. Mieszkam blisko lasu, przyszła mi raz ochota aby się do niego przejechać rowerkiem i przy okazji sprawdzić czy są jagody. Najpierw trzeba było skołować jakiś rower, jak się szybko okazało mój był akurat bez powietrza w kłach. Z racji, że lenia akurat w owym dniu miałam, postanowiłam pójść na łatwiznę i pożyczyłam sobie rower córki. Przy okazji na wycieczkę pojechał też ze mną najstarszy syn. Pogoda była już ok, niedawno przestało padać. Do lasu prowadził nas asfaltowy dywan, a w lesie, jak to las, polne ścieżki, świeże powietrze, niebiańskie zapachy i... co jakiś czas niezła kałuża. Sporo już ujechaliśmy, teoretycznie do jagód już blisko, gdy to nagle na horyzoncie pojawiła się gigantyczna kałuża. Bajoro na całą ścieżkę. Zawrócić nie było już sensu bo przecież jagody już tuż, tuż. Nagle smarkate lata mi się przypomniały. Pomyślałam, że jak się tak porządnie rozpędzę to co mi tam jakaś tam kałuża. Jednym pędem przelecę, nogi do góry unosząc. No to rura, centralnie przez bajoro. W połowie drogi już zdębiałam, rower pod oporem wody gwałtownie zwolnił. Moja pewność siebie zniknęła w mgnieniu oka. Byłam pewna, że rower stanie mi w samym środeczku, on jednak kulał się posłusznie dalej, ale ... przecież głupota musi być ukarana. Nagle, jak chlusnęło zimną wodą od dołu. Nie pomogło unoszenie nóg. Berbelucha podskakiwała wyżej niż ja byłam w stanie cokolwiek unieść. Nawet jeśli potrafiłabym zawiesić nogi na uszach to z całą pewnością z pupą to by mi się już nie udało, a jej oberwało się najmocniej. O plecach to już nie wspomnę. W końcu dojechałam do końca. Krew pulsowała mi jak nigdy dotąd. Byłam wściekła i rozbawiona do łez jednocześnie. Okazało się, że Olinkowy rower nie ma błotników, a wydawało by się, że tak banalny kawał wygiętego plastiku czy metalu niewiele pomoże. Kląć w niebo głosy miałam ochotę na całego, ale przecież nie wypada bo jedzie za mną małoletni. NO właśnie. Przecież jedzie za mną Maciek, myślę sobie. Głupi nie jest, widział co mi się przytrafiło, to kałużę bokiem weźmie. YYYY, niestety, nie wziął. Przejechał centralnie jak mało myśląca mamusia. Niestety chwilę potem moje gały prawie z oczodołów wypadły bo Maciek przejechał suchutki, bez jednej jedynej mokrej plamki na sobie. Jakim cudem? Przy jego rowerze były błotniki :(

środa, 18 lipca 2012

Dołącz do Marizy


Chciałam wam dziś trochę opowiedzieć o Marizie. Wytwórnia Kosmetyków Mariza jest polską, rodzinną firmą powstałą w 1988 roku. Siedziba znajduje się w Rząsce koło Krakowa, na obszarze Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Na dzień dobry otrzymuje się 30% rabat na zamawiane kosmetyki. Można je kupić dla siebie, albo sprzedawać po cenach sugerowanych w katalogu. Katalog ukazuje się jeden na 3 miesiące, co powiem wam jest jak dla mnie atrakcyjniejsze. Ktoś by powiedział, że ile można oglądać jeden katalog? Szybko się można znudzić! Nic bardziej mylnego. Wierzcie mi. Kiedyś byłam w innej podobnie działającej firmie i widziałam jak klientki reagowały na comiesięczne katalogi. Najpierw było takie głębokie nabranie powietrza w płuca, chwila ciszy, a potem stękające Tfuuuuuuuuuu i już widziałam co myśli potęcjalna klientka, coś w stylu: znooowu ten katalog. Ceny w tamtych katalogach niewiele się zmieniały, jedynie co biło po oczach to inna szata graficzna. 
Dziś opowiadałam jednej fajnej dziewczynie, że z katalogiem Marizy to jest tak: jeżeli nie chcesz aby za szybko ci się znudził, to jeden miesiąc przeglądasz go tak jak fabryka dała od przodu, drugi miesiąc zaczynasz przeglądanie od tyłu i już okazuje się, że wpadło ci coś innego w oko. Trzeci miesiąc masz już z górki, możesz pofantazjować i przeglądasz np od środka ;) Tyle o katalogach.
W tej firmie nie ma przymusu, że musisz coś kupić w danym miesiącu. Tu wystarczy, że chcesz!!! Jak nie chcesz, to mówisz dziękuję i nikt nie będzie miał ci za złe. Jeżeli zaś będziesz zamawiać regularnie to twój rabat oczywiście wzrośnie.
Zapisując się do Klubu Mariza pierwszy katalog masz Gratis przesłany pocztą.
Nie opłacasz żadnego wpisowego, to też jest Gratis.
Koszty przesyłki są uzależnione od wysokości zamówienia. Jeżeli zamówisz na kwotę ponad 200zł (ceny katalogowej), to przesyłka jest Gratis. Zamówienia od 120 - 200zł przesyłka 8zł. Koszt wysyłki poniżej 120zł wynosi 16zł. 
Płatności za zamówione kosmetyki dokonujesz u kuriera.
Realizacja zamówienia następuje maksymalnie w ciągu 3 dni roboczych.
Zapraszając innych do swojej Grupy Osobistej, możesz uzyskać dodatkowe bonusy.
Zarejestruj się już dziś !!!


wtorek, 10 lipca 2012

Mariza - katalog nr 9




Kocham Polskę, wspieram Polskę, kupuję polskie... !
Dziewczyny!
Kobiety!
... Damy!!!
Macie ochotę na fajne polskie kosmetyki?
nie ma problemu, u mnie możecie je zamówić. 
na upały polecam olejek przyspieszający opalanie 210ml za jedyne 12zł 

Zapoznaj się z katalogiem Marizy
Jesteś zainteresowana napisz do mnie wiadomość.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Aneta Ponomarenko "Strażnik skarbu"

Przechodziłam właśnie obok mojego kochanego Matrasu. W sumie to nie miałam planu kupić czegokolwiek, po prostu stanęłam przy koszu z bardzo tanimi książkami i przeglądałam co się w nim akurat znajduje. Wyszukałam jedną pozycję, a że czasu jeszcze miałam trochę, bo akurat czekałam z synem za obiorem zdjęć, to pomyślałam, że podrażnię się z moim ulubionym sprzedawcą w tej księgarni. Nie na darmo dostałam u nich przydomek "trudny klient". Co ja za to mogę że uwielbiam wyszukiwać im nie raz skomplikowane (jak dla nich) pozycje książkowe. Podeszłam do kasy żeby zapytać się czy mają coś Małgorzaty Kursy. No niestety, nie mają, jedynie na zamówienie, co za szkoda. Pomijając fakt, że znowu nie kupię książki tej autorki, to pana kierownika ominie bieganina z drabiną po półkach, aby znaleźć coś co ta małpa (czyli ja) znów sobie wymyśliła. Ale druga pracownica ustawiła sobie na cel, że jednak coś w tym dniu koniecznie mi sprzeda, no i prezentuje jakiś tam kryminał w bardzo ponętnej cenie. Ale cóż mi po nim, skoro ja kupuję przeważnie polskich autorów!!! Bajeruję ich jak mogę, albo po prostu jak zwykle. Fakt, że księgarnia jest zawalona zagranicznymi pisarzami, gdzieś nie gdzieś przebija się tylko polski autor. 
Wspominałam już, że koniecznie chcieli mi coś sprzedać? 
No to tup, tup, tup, ambitna sprzedawczyni przynosi mi książkę Anety Ponomarenko "Strażnik skarbu" 
No to tym razem ja, tup, tup i rozpoczynam wstępne oględziny. Polski autor, kryminał, (ech, założę się że nie jest napisany komediowym językiem tak jak lubię), wątek romantyczny choć niewielki jest gdzieś tam wpleciony, stron ponad 300 - to okej (przyznam się, że po przeczytaniu kilku książek O.Rudnickiej bardzo się popsułam jeśli chodzi o grubość książek, mianowicie - chudsze niż 300 stron mnie nie zachęcają, nie lubię gdy za szybko się kończą). W tle słyszę pana sprzedawcę, jak zachwala iż rodowita kaliszanka to napisała!!! i mają powstać jeszcze 2 części (czyli już cwaniaczek liczy że przyjdę kupić kolejne). W sumie, hmm, żeby nie było, że kłamię, jak wpierać to polskie pisarstwo to wpierać konsekwentnie. Kupiłam. Niestety ten drugi kryminał po bardzo promocyjnej cenie autora obcokrajowca też mi wcisnęli, ale o nim później, jak go przeczytam. Na razie przeczytałam Strażnika i wiecie co... nie żałuję!!!

Akcja książki toczy się w dziewiętnastowiecznym Kaliszu, kiedy to był stolicą guberni Cesarstwa Rosyjskiego. Już na samym początku mamy jednego trupa, dalej jest ich sporo więcej, ale co tam, od czegoś trzeba zacząć.  Sprawę prowadzi Walery Konstantynowicz Jezierski, agent do specjalnych poruczeń w stopniu radcy stanu. Asystuje mu młody lekarz żydowskiego pochodzenia Jakub Zaif.  Fabuła rozwija się łatwo, toczą się ciekawe i wciągające wątki, przybywa trupów i ciągle nie wiadomo kto zabija, dlaczego i nawet po przeczytaniu 75% książki nie ma nic wspomniane, że przecież musiałby być jakiś strażnik skarbu skoro tytuł na to wskazuje. Na szczęście koniec wszystko dokładnie wyjaśnia i... zaskakuje. 
Treść książki to fikcja literacka,  nie mniej jest ona suto wzbogacona w wiele faktów historycznych z Kalisza. W pewnym momencie pomyślałam iż jest to taki polski Kod Leonarda da Vinci, aż się chce wziąć książkę do ręki, pomaszerować na wspominane ulice i popatrzeć  gdzie która akcja się rozgrywała! Tę książkę na pewno przeczytam jeszcze raz! Przeczytałam ją chyba zbyt szybko i kilka faktów nie chcący mi umknęło np  nie wiem czemu głowa jednej z ofiar trafiła tam gdzie trafiła, a może po prostu autorka tego nie wyjaśniła w książce. Poza tym wątek romantyczny z panem Jezierskim nie został do końca wyjaśniony dlatego czekam na dalsze części! 


W internecie znalazłam wywiad z panią Ponomarenko i fragment powieści, posłuchajcie jeśli macie ochotę. 

środa, 13 czerwca 2012

Trzynastego

Trzynastego - wszystko zdarzyć się może!
Trzynastego - jak w .... zielonym kolorze!!!
Trzynastego - oj będę go długo pamiętać ... i dobrze, że już się kończy.
Nawet nie mam sił żeby mądrze opowiedzieć co z nim było nie tak. 

A żeby nie było, że pesymistka jestem, to pokarzę jakie nie dawno udało mi się zdjęcie fajne zrobić. 
Kropla rosy, a w niej mój dom... choć do góry nogami. Długo trwało, ale w końcu się udało coś takiego sfotografować 


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Porażka

Ja to pewnie wygrałam monopol na życiowe porażki. Żeby chociaż połowa rzeczy mi się tak udawała jak nie udaje! Od paru dni chodzę jak ta chmura gradowa. Dlaczego? Dłubie sobie serwetkę aż tu nagle okazuje się że kończy się nitka. Biegnę w te pędy do szafki gdzie powinien być drugi kłębek kordonka i co? Owszem, kordonek jest tylko, że jest on minimalnie cieńszy choć kolor się zgadza. Drugiego takiego co by pasował wiem że już na pewno nie kupie, gdyż obecny był kupiony bez etykiety na allegro. Żeby to kurcze skończyło się na końcu rzędu, a nie w połowie i co teraz? Cała serwetka o kant stołu walnąć. Wszystko trzeba będzie zacząć od nowa. 
Nic mi kurde nie idzie. Moja nerwacja udziela się na wszystkim. Nawet życzeń urodzinowych przyjaciółce nie złożyłam bo nie chciałam zarażać jej moją grobową atmosferą. Nie żebym zapomniała. W świecie facebooka, nk, gg, skypa lub innego cuda nie sposób zapomnieć. I to mnie też lekko wkurza. A co mi tam, jak się wyżyć to po całości. Kiedyś jak się pamiętało o cudzych urodzinach to była na prawdę pamięć, a teraz zewsząd ci wszystko przypomina i żąda aby złożyć komuś życzenia. 
Z dalszych porażek: jakaś gadzina przyszła w nocy i porwała jednego małego kotka. Szkraby zaczęły już na oczka patrzeć, są takie kochaniutkie. Były 3 zostały 2. Niech tylko dorwę to obce kocisko to zobaczy gdzie raki zimują.
Gołębie też nocną wizytę przeszły 70% stadka w ciągu jednej nocy padło. Tylko, że w tym przypadku sprawcą było coś łasicowatego. Wkurza mnie to ogromnie. Jak nie jastrząb to coś kudłatego wiecznie się moimi ptaszkami żywi. 

A wam jak mijają dni?



poniedziałek, 4 czerwca 2012

Dacjanki

Dziś udało mi się wyszperać w Wikipedii fajne imię. Pomyślałam, że przygarnę je sobie do moich szydełkowych kolczyków. Ot takie sobie bimbadełka kiedyś zrobiłam
Dacjan – występujące w Polsce imię męskie o nieznanej etymologii. Istnienie jednej z nielicznych odnotowanych w historii postaci o tym imieniu nie zostało udowodnione; różne opowieści o świętych podają, iż był to legat rzymski, prześladujący chrześcijan. Był jednak rzymski polityk Dacjan, wpływowy za czasów Konstancjusza II, konsul rzymski w 358 roku.
Patron tego imienia w Kościele katolickim to św. Dacjan z Rzymu Ponadto w źródłach francuskich można odnaleźć św. Dacjana, o którym wzmianki w rzeczywistości dotyczą św. Dacjusza Agliati, arcybiskupa Mediolanu
Dacjan imieniny obchodzi 4 czerwca.







niedziela, 3 czerwca 2012

"Zakręcone"

Siódmego dnia Ktoś kazał nam odpoczywać. Dzisiejszy post jest zatem z gatunku tych odpoczywających. Oto szydełkowe kolczyki które u mnie odpoczywają. Może i są banalne, proste, ale... czasochłonne, gdyż wykonane z bardzo cienkiego kordonka i jeszcze cieńszym szydełkiem. Przeciętna ich średnica nie przekracza 5 cm. Ot taka sobie letnia biżuteria na zmianę do każdego kompletu bikini ;)






piątek, 1 czerwca 2012

Niewiele, ale zawsze coś

Czasem mam taki dzień że się wydaje: ha, dziś to pofrywolitkuję dużo. Nic mylnego, nagle okazuje się, że dzwoni telefon i trzeba być w zupełnie innym miejscu niż by się chciało lub mogło. W efekcie robótka leży i tęskni ... przynajmniej mam taką nadzieję. 

Czytając u Olgi Rudnickiej o kocie, pomyślałam, że pokarzę tu swojego. Mój co prawda nie terroryzuje nikogo po nocy, nie skacze po szafach, nie waruje przy lodówce. Ma za to od paru dni śliczne kociaczki. Kotka, bo to ona, trafiła do mnie przypadkiem. U znajomej była jako przybłęda. W sumie to nie wiem czy ktoś ją wyrzucił, czy może komuś zginęła. Kilkadziesiąt dni koczowała u znajomej, ona jednak nie mogła jej do domu przyjąć, trudno chyba było by pogodzić jej żywot z mieszkającym tam już chomikiem co to w piłce sobie po całym domu się kula. Przybyła zatem do mnie. Z początku bardzo nie ufna. Całą zimę zamieszkiwała strych nie każąc się w żaden sposób dotykać. Przychodziła tylko na widok "miskowego bufetu". Ku mojemu zdumieniu nie nękała moich gołębi które też tam zamieszkiwały choć odgrodzone siatką pcv, ale co to taki plastik na kota i jego pazury, a jednak nic im nie zrobiła. 


Z czasem te zielone oczyska nabrały do nas zaufania. Kotka dała się głaskać, a od kąt ma kociaczki to już zupełnie inny kot. Uwielbia głaskanie, a jak fajnie potrafi tulić własne dzieci.


Maluszki jeszcze nie widzą, ale są urocze. Moje dzieci już sobie zrobiły rezerwacje który kot jest czyj. 



Ciiiii, będziemy spać!


czwartek, 31 maja 2012

Kolejna odsłona

Jak dotąd to po trochu przybywa. 
Chociaż wzór sugeruje co innego, to wykonałam tę frywolitkę jak dotąd jednym czółenkiem. To nie jedyna modyfikacja na jaką się odważyłam, ale o tym może innym razem.
Tak sobie na nią spoglądam i zaczynam się zastanawiać czy jak już skończę to czy zbiorę się na odwagę żeby oddać ją do docelowej osoby. Czy nie zrezygnuję jak całkiem nie dawno stało się z jednym moim haftem jaki wykonałam. 
Głupie to prawda? Dłubie się coś i dłubie, a potem żal to coś oddać. 
Ech , co mi tam, niech cieszy oczy komuś innemu.